Akceptuję… nie oczekuję

„Kochajmy ludzi za to, jacy są, a nie za to, jacy chcielibyśmy, żeby byli.” Nie mam pojęcia, kto jest autorem tego hasła. Nawet słynny wujek G., który podobno wie wszystko nie pomógł mi tym razem, ale to nic. W tym wypadku ważniejsza jest treść. Przeczytałam tę sentencję i natychmiast pomyślałam o… No właśnie: o kim? Domyślacie się?

Bingo! O moim dziecku.

Ktoś sobie pomyśli, że chyba zwariowałam, bo czego bym nie przeczytała, odnoszę do Małego S. lub szerzej pojętego wychowania. Cóż… matka wariatka. 😉 Nic nie poradzę. Za to już spieszę z wyjaśnieniami, co w tym wypadku ma jedno do drugiego.

 

Stereotypy? Phi!

Otóż. Kiedy byłam w ciąży wydawało mi się, że nie mam żadnych wyobrażeń nt. przyszłego wyglądu i zachowania mojego dziecka. Jestem wolna od stereotypów, zostawiam mojemu dziecku pełnię swobody w przedstawianiu swoich potrzeb, relacjach z innymi ludźmi, pozwalam mu być SOBĄ. Cóż za altruizm, prawda…? He he he he… 😀 😀 😀 Niezły dowcip, nie? Kto się już kula ze śmiechu po podłodze? Ja z racji bycia (od wczoraj) poważną i stateczną kobietą trzydziestoletnią, zaledwie uśmiecham się pod nosem. 😉

 

Czas płynął, „brzuszek” rósł, nadszedł czas rozwiązania, w końcu pojawił się Mały S. i się zaczęło. O_o! To jednak potomek nie jest „społecznym zwierzem” jak mamusia? O_o! To on nie lubi być na rękach u babć, cioć i wujków? O_o! To on nie ma ochoty na ściskanie, łaskotanie, itp.?  O_o!

No i pojawiło się mamine… Hm, no właśnie – co? Rozgoryczenie? Smutek? Rozczarowanie? Sama nie wiem, jak to nazwać, ale doszło do mnie, że moje dziecko wcale nie jest takie, jakbym… O_o! Chciała???

oczyTak, otwarły mi się oczy. Dotarło do mnie, że jednak miałam wyobrażenie na temat wyglądu relacji mojego dziecka z innymi ludźmi i jego zachowania w sytuacjach społecznych. Piszę akurat o tym aspekcie życia, ponieważ to było chyba moje największe zaskoczenie. Nie zmienia to faktu, że Z PEWNOŚCIĄ były i są we mnie także inne wyobrażenia o jego przyszłym życiu, choć może nawet sobie ich w tym momencie nie uświadamiam. Przynajmniej do momentu aż się z nimi nie zetknę i nie okaże się, że moje dziecko decyduje inaczej niż ja bym postąpiła, czy chciała, by ono postąpiło.

 

A jednak oczekiwania…

Skomplikowane, wiem. W każdym razie przyszła chwila, w której ZROZUMIAŁAM. S. taki jest: nie lubi dużej ilości osób; nawet, jeśli kogoś już zna, to potrzebuje czasu, by się z nim na nowo oswoić, choćby to byli dziadkowie; nie toleruje nachalności – brania na ręce, dotykania, przytulania, łaskotania bez przyzwolenia. Woli kameralne towarzystwo i potrzebuje czasu, żeby się „rozkręcić”. I nie, nie ma żadnych zaburzeń ze spektrum autyzmu i-tym-podobnych. Zaznaczam, bo teraz to popularne i szybko przypina się dzieciom „łatki”, czego nie znoszę. Etykietki to mają być na każdym produkcie w sklepie spożywczym, a nie na ludziach.

Mały S. po prostu jest typem człowieka, który kredytu zaufania udziela powoli. Za to jak już się rozkręci… to witaj przygodo! Poznacie scenariusze najlepszych bajek i sposoby ratowania świata z każdej możliwej katastrofy, ugotujecie wspaniałe potrawy, naprawicie każdy sprzęt i poznacie granice własnej wyobraźni, które dla S. nic nie znaczą, bo przeprowadzi każdego do swojego świata tzw. „suchą stopą”.

 

To niesamowite, jak bardzo zeszło ze mnie przysłowiowe ciśnienie, że mój ukochany synek jest taki nietykalski i nieśmiały, kiedy uświadomiłam sobie, że WCALE NIE MUSI być „zwierzem społecznym”. Co więcej, wcale nie wiedziałam, że „coś” mi przeszkadza, że pewne sytuacje widziałabym inaczej, dopóki nie uświadomiłam sobie, że on po prostu jest sobą i ma do tego święte prawo. Ja to ja, a on to on. Każde z nas ma prawo do swoich upodobań i swojego jedynego oraz niepowtarzalnego sposobu na kontakty z innymi ludźmi. W tym momencie ZAAKCEPTOWAŁAM TO.

 

„Akceptuję”, a nie „oczekuję”

Takie proste i takie… odkrywcze! Wcześniej relacje Małęgo S. z innymi ludźmi, a raczej ich unikanie poczytywałam za problem. Kiedy dotarło do mnie, że po prostu nie akceptowałam jego zachowania, uświadomiłam sobie, że to MÓJ PROBLEM. I to był moment, w którym mój smutek, zniechęcenie i żal odeszły w siną dal. ZAAKCEPTOWAŁAM inność i odrębność mojego dziecka ode mnie. Tylko tyle i aż tyle.

Pokochałam to, jaki rzeczywiście jest, a nie moje wyobrażenie o nim. Nie to, jakim chciałabym go widzieć, ale to, jaki naprawdę jest. COŚ NIESAMOWITEGO! Miłość bez granic, bezwarunkowa i niepowtarzalna. Większa i silniejsza niż potrafię wyrazić… Po prostu: ach, ach, ach! Chyba zrozumie to każda czytająca ten post mama. 😉

akceptacja

Dla mnie uświadomienie sobie sobie tego faktu to jeszcze nic. Mogłabym kilka lat temu pewno długo na ten temat dyskutować, ale dopiero odczucie „na własnej skórze” jest prawdziwym przełomem:

Dzieci są inne od swoich rodziców, jedyne i niepowtarzalne, a i tak mamy je kochać i akceptować. BEZWARUNKOWO. To jest droga do szczęścia. Do szczęśliwego dzieciństwa, szczęśliwego macierzyństwa, szczęśliwego życia rodzinnego i szczęśliwego startu w dorosłość.

Zatem… kochajmy nasze dzieci, za to, kim są, a nie za to, kim chcielibyśmy, aby były!

A czy Wasze dzieci są do Was podobne czy też się różnią?
Pozdrawiam!