O tresowaniu dzieci

Brzmi strasznie, prawda? To będzie post oburzenia w związku z powyższym tytułem. Sprawa moim zdaniem głównie dotyczy dzieci w wieku przedszkolnym, ale nie tylko.

Przykłady?
Wchodzę do grupy przedszkolnej, w której mam prowadzić zajęcia. Podbiega do mnie chmara dzieci i jedno przez drugie pyta:
– Proszę Pani, a będą pieczątki? Czy są dziś pieczątki?

Ja się zastanawiam, skąd taki pomysł, o co im chodzi? Przecież ja NIGDY nie daję dzieciom pieczątek ani innych pseudomotywatorów. Owszem, ja nie, ale inni dają. Dzieci więc zamiast powitania pytają o pieczątki. Powiedziłam, że przecież ja nie daję i na tym temat się skończył. To był pierwszy i ostatni raz.
Celowo nazywam je pseudomotywatorami, dlatego że wcale nie motywują wewnętrznie, tylko zewnętrznie: jest nagroda, czyli warto coś robić, nie ma nagrody, czyli praca i wysiłek nie mają sensu. Owszem – miałabym wtedy możliwość przekupstwa czy też szantażu: „śpiewaj z nami, to dostaniesz naklejkę”. Niestety, wiem z autopsji, że najczęściej dzieci słyszą „… bo nie dostaniesz”.

Na dłuższą metę takie drobne motywatory jak pieczątki na rękach, naklejki na ubraniu, cukierki, uśmiechnięta buzia na tablicy „motywacyjnej” mogą tylko zaszkodzić. To są normalne metody tresury: „Dobry piesek, usiadłeś, masz ciasteczko.”. Brzmi strasznie, prawda? A śmiem twierdzić, że ogromna większość rodziców, być może nie do końca świadomie, takie metody stosuje wobec własnych dzieci, a w placówkach oświatowych są one nagminne.

Dlaczego o tym piszę?

Po pierwsze dlatego, że chcę, aby dzieci brały udział w moich zajęciach dlatego, że im się podobają, są ciekawe, dają im radość, poczucie bezpieczeństwa i rozwoju. Nie dlatego, że dam im pieczątkę albo nie pójdą na plac zabaw za złe zachowanie. Uważam, że jako pedagog powinnam zrobić, co się da, by dotrzeć do dzieci, z którymi pracuję. I moim marzeniem jest, żeby każdy pedagog, który zetknie się z moim dzieckiem w przyszłości też myślał w ten sposób.

Po drugie dlatego, że tablice motywacyjne rozprzestrzeniły się już ze szkół i zamieszkały także w domach wielu dzieci, a rodzice z nich korzystają bez refleksji. Na przykład dając buźki na koniec dnia za „grzeczność”.
A co to znaczy „grzeczny”, ja pytam? Chętnie poznam definicję, bo jest to określenie, którego używa się na prawo i lewo. Tylko jest jeden problem – dzieci nie wiedzą, co się pod nim kryje. Serio. Były nawet takie badania. Pytano dzieci w wieku przedszkolnym „Jaki jesteś?”. Większośc odpowiadała „Grzeczna/-y” lub wprost przeciwnie „Niegrzeczna/-y”. Ale już te same dzieci zapytane o znaczenie tego słowa, w ogóle nie umiały go wyjśnić.
Ja sobie myślę, że dla większości dorosłch „grzeczny” oznacza „robiący, to co ja chcę”, ale to nie jest dobre, bo jeśli dziecko zawsze będzie robić to, co chce dorosły, to nie nauczy się sztuki rozmowy, negocjacji, nie pozna granic swoich i innych oraz norm kulturowych. Socjalizacja zdechnie na samym początku.

Po trzecie dlatego, żeby po raz kolejny zastanowić się nad relacją dorosły – dziecko. Kiedy pokłócisz się z mężem, nie stawiasz go do kąta, żeby przemyślał swoje zachowanie lub się wyciszył. Dziecko odesłane do kąta otrzymuje informację „Jesteś sam ze swoimi emocjami, ja ich nie akceptuję.” Tym samym uczy się, że pewne emocje są złe. A to nie jest prawda. Emocja to informacja o tym, co się ze mną dzieje. Dziecko samo czasem ma problem z jej identyfikacją, dlatego należy mu w tym pomóc, na przykład zadając dodatkowe pytania: „Zezłościłeś się?, „Zdenerwowała Cię ta sytuacja?”, itp. Odesłanie do kąta dziecka, to jak wyrzucenie za drzwi kota, który nabroił. Dosadne, wiem. Taka jest prawda.

Po czwarte dlatego, że przychodzi do mnie na świetlicę cudowny 4-latek. Uprzejmy, miły, współpracujący ze mną oraz starszymi uczestnikami zajęć. Potrafiący powiedzieć, co chce oraz co mu nie odpowiada. Doskonale stosuje się do norm grupowych, które zasymilował bez najmniejszego problemu po prostu uczestnicząc w zajęciach – bez kontraktów, rozmów. Potrafi skupić się na zadaniu przy stoliku, popatrzy jak starsi grają na komputerach, dziarsko bierze udział w zawodach sportowych. Jest samodzielny. I wiecie co? Wracał z przedszkola opieczętowany na czarno… Codziennie. Nie wiem, czy to były serca, czy inne „kwiatki”, ale wyobrażacie sobie, że za potyczkę słowną z sąsiadem lub niewykonanie jakiegoś obowiązku domowego ktoś tatuuje nam na ręce hasło „pieniacz” albo „leń”. Co musi czuć takie małe dziecko, kiedy ktoś bierze jego rękę i przybija mu taki „stygmat” w obecności pozostałych dzieci z grupy?
W przytoczonej sytuacji, która ścisnęła mnie za serce coś było nie tak i trzeba by znaleźć przyczynę problemu. Na pewno głębiej wszystko przeanalizować, ale…. jak można??? Jak moża robić dziecku coś takiego??? Ja bym nie mogła.
Na szczęście mądra mama po prostu zabrała chłopczyka z tej placówki. Dzięki Bogu, że miała taką możliwość. Nadmienię tylko, że działo się to w drugim roku jego pobytu w placówce oświatowo – wychowawczej. Pierwszy był bez zarzutu. A teraz „najlepsze: dziecko rzekomo nic sobie z tych pieczątek nie robiło. Nie, w ogóle: moczyło się, stawało się głuche na mówiące do niego panie. Rzeczywiście „nic”. Mam nadzieję, że to tegoroczne niepowodzenie nie będzie rzutować na przyszłość jego edukacji oraz zaufanie do dorosłych.

Dlatego gorąco apeluję! Nie tresujcie dzieci! I nie zgadzajcie się, by tego typu praktyki były wobec nich stosowane w przedszkolach i szkołach. To naprawdę nie działa! Jak mawiał klasyk, Janusz Korczak: „Nie ma dzieci, są ludzie.”. Jeśli kiedyś przyjdzie Wam do głowy kąt, pieczątka, tablica motywacyjna, to zastanówcie się, czy wobec siebie lub innego dorosłego też byście tak postąpili. Niech człowiek człowiekowi zawsze będzie człowiekiem.

Pozdrawiam!